Pamięci Maćka!
Szkoda by było aby ten esej poszedł w zapomnienie razem z pismem, w którym został opublikowany. Pierwodruk „Lampa” 1-2/2014, tu wersja skrócona o nieistotny dziś wstęp „Nie lubię pisać recenzji… (tylko eseje)”.
>
To zdecydowanie najlepsza z dotychczas wydanych książek w serii „Zwrotnice Czasu”. Znać po niej typowo hobbistyczną pieczołowitość, nieosiągalną dla wyczynowego rzemiosła, które sam wraz z innymi full time writers uprawiam. Zmuszony jestem w pełni zgodzić się ze stwierdzeniem Wojciecha Orlińskiego o „dojrzewaniu w cieple” . Niewątpliwie jest to kwestia przeszło ćwierćwiecza danego autorowi na dopracowanie pomysłu. Żadne tam trzy miesiące, góra pół roku, hop siup i do przodu, następny projekt proszę! Chciałbym móc pisać książkę choćby przez trzy lata. Zwyczajnie odłożyć gdy nie idzie, pojechać w góry lub nad Liwiec, podładować akumulatory, ale nic z tego. Trzeba genialnym być, innego wyjścia nie ma! Przypomina to wyścig żółwia z zającem – co mi po tym, że zdublowałem go naście razy skoro ceną za to jest całkiem realna perspektywa wypalenia? Też bym chciał tak powolutku. Pozwolić by dzieło sobie ewoluowało i przerwać ten proces, podnosząc chwilowy stan aktualny do statusu utworu gotowego dopiero po naprawdę długim i „dojrzałym namyśle”, jak brzmi formuła aktu beatyfikacji.
Jeżeli porównać aktualne wydanie „Burzy” z opowiadaniem/scenariuszem o tym tytule, opublikowanym w antologii „Co większe muchy” z 1992 roku widać, że motyw zwycięstwa Polski we wrześniu 1939 zszedł z pierwszego planu na głębokie peryferia. Istotną treścią powieści stał się ówczesny margines, czyli przechadzka Gombrowicza z Witkacym po Warszawie. Przez kolejne kilkanaście lat zdecydowanie przybyło tych oryginalnych spacerowiczów. Wojna stała się magofinem napędzającym fabułę, ale już mało istotne jest na czym ten magofin polega, po prostu wygraliśmy i starczy. Ba, wątku zwycięstwa nad Niemcami mogłoby wcale nie być. Kto wie, czy to by nawet nie było jeszcze ciekawsze? Oto mamy kwiecień 1940 roku, w Warszawie odbywa się zjazd intelektualistów, wojny nie było w ogóle. Polska nie musiała nic wygrywać. Hitlera i Stalina mimochodem odsunęły od władzy zwykłe intrygi i zawirowania polityczne, nikt już sobie tymi typami głowy nie zawraca. Co najwyżej, Lejtes z Hitchcockiem kręcą horror katastroficzny, strasząc domniemanym wybuchem drugiej wojny światowej. Ku tej postaci fabuły ewolucja „Burzy” wyraźnie szła nim została utrwalona w obecnej postaci. My natomiast żyjący realnie (bądź za takowych się uważający), znaleźliśmy się na biegunie dokładnie przeciwnym. Ale czy na pewno? O tym za chwilę.
Prawo Murphego stwierdza że jeżeli coś może pójść źle, na pewno tak pójdzie. Zgodnie z tą regułą los Polski podczas drugiej wojny światowej nie mógł być już gorszy niż był. Bo naprawdę, czy mogło być gorzej?
Zdaniem marszałka Piłsudskiego wojna na dwa fronty, z Niemcami i Rosją to najgorsze co mogło się Rzeczpospolitej przydarzyć – i przydarzyło. Potem obaj najeźdźcy zgodnie zabrali się za niszczenie polskiej inteligencji – Katyń, Palmiry, wywózki, itd. Na dodatek jeszcze my sami im w tym wydatnie pomogliśmy, na życzenie Radia Moskwa wieńcząc okupację czarną dziurą powstania warszawskiego – maksimum strat i ofiar, całkowite zero korzyści. Potem jeszcze budowa komunizmu. W efekcie przepadła klasa średnia i dorobek 80 lat pracy pozytywistycznej. Powstanie warszawskie przekreśliło styczniowe. Spełniły się najczarniejsze i czarniejsze od czarnych scenariusze. No więc co tu jeszcze mogło pójść gorzej?!
W tej mierze zwykło się podkreślać, że przynajmniej nie zostaliśmy kolejną republiką ZSRR. Pytanie tylko, czy Stalin nas w tej roli naprawdę chciał? Rozsiewać sobie po satrapii miliony notorycznych polskich buntowników i konspiratorów…? A kto by ich potem upilnował?! Przecież nie NKWD, nadające się tylko do masowego zastraszania niewinnych obywateli. W gruncie rzeczy ta policja polityczna była bardzo mało skuteczna, o czym wspomina Sołżenicyn w „Archipelagu gułag” – notoryczne fuszerki w pracy śledczej nadrabiano ilością aresztowań – jeden realny przeciwnik władzy radzieckiej trafiał się na dziesięciu przypadkowych ludzi wziętych wraz z nim. Tylko dlatego, dzięki totalnemu bezprawiu, opozycja sowiecka została zniszczona. NKWD nie było zdolne do selektywnego terroru, a masowe czystki na wzór tych z 1937 roku, po wojnie były niewykonalne. Ludzi potrzebowano do odbudowy miast w europejskiej części ZSRR, nie na Kołymie.
Zdecydowanie łatwiej, taniej i rozsądniej było trzymać Polaków za zasiekami granic przyjaźni, zorganizować nam gułag w miejscu zamieszkania, oszczędzając na kosztach transportu przeszło 20 milionów ludzi. Jeżeli więc komukolwiek mamy dziękować za uniknięcie losu siedemnastej socjalistycznej republiki, podziękujmy powstańcom bajkalskim – to oni pokazali, że nawet Syberia jest dla Polaków za mała, a przynajmniej nie można nas tam za bardzo koncentrować, bo polskość ma bardzo niską masę krytyczną. Co gorsza aspiracjami niepodległościowymi możemy zainfekować lokalne narody. Gdyby się Czukcze zbiesili byłby nie lada kłopot.
Stalin w 1945 roku ugrał wszystko, co było do ugrania. Gdyby chciał wcielić Polskę do ZSRR, towarzysz Bierut natychmiast zredagowałby i wysłał stosowny wniosek do Moskwy, no chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości? Zachodni alianci by się pro forma nadąsali, ale sprawa by się szybko rozeszła po kościach. W końcu Polacy są wolnym i demokratycznym narodem, mogą się jednoczyć z kim chcą, czyż nie? Amerykańska opinia publiczna z pewnością by to kupiła. Zatem nie umiem sobie wyobrazić co jeszcze Stalin był w stanie zdobyć z Polską zrobić, niż faktycznie zrobił. Doraźnie wziął całą pulę, reszta była kwestią długofalowej sowietyzacji. Zatem wypadki wojenne potoczyły się dla Polski zgodnie z prawem Murphego – najgorzej jak się dało. Bardziej stłamsić tak dużego narodu jak nasz już nie było można. Ówczesne potencjały techniczne i logistyczne po prostu nie pozwalały na więcej. ZSRR był jednak mocno wyczerpany wojną. Z tej samej przyczyny, jak sądzę, dano nam Ziemie Odzyskane. Radziecka strefa okupacyjna obejmująca pół Niemiec i całą II Rzeczpospolitą, ze wschodnią granicą jak w 1939 roku to był kawałek tortu zbyt wielki nawet jak na imperialne gardło. Nie do utrzymania nagą siłą, dlatego trzeba było nam przyznać status oczko wyżej niż ludu podbitego, czyli „sojuszniczka”.
I tu właśnie pojawia się paradoks, który chciałbym rozważyć. Popatrzmy jeszcze raz na te dwa skrajne bieguny historii alternatywnej – dwa kwietnie 1940. Roześmiana, świętująca Warszawa Parowskiego i nasza rzeczywistość, w której wtedy trwały egzekucje w Katyniu. Która z nich okazuje się bardziej prawdopodobna?
O dziwo, ta pierwsza! Co tu dużo gadać, my teraz żyjemy praktycznie w rzeczywistości Parowskiego! Katyń wydaje się nierealnym, ponurym koszmarem. Tak, wiemy że był, ale to jakiś zły sen, który szczęśliwie się wyśnił. Natomiast władze Warszawy w każdej chwili mogą zorganizować międzynarodową konferencję kulturalną, pospraszać z całego świata artystów i filozofów, a wykopki pod metro w śródmieściu nie będą większym problemem niż powojenne remonty w „Burzy”. Czy po Euro 2012 ma nas czekać już tylko potop? Coś więcej oprócz zamknięcia dachu nad Stadionem Narodowym chyba jednak da się zrobić?
Nie chcę irytować historyków podważaniem ustalonych faktów. Chcę spojrzeć na problem z metafizycznego punktu widzenia – wszystko poszło źle, a jednak żyjemy w wolnej Polsce i dywagujemy sobie nad optymistyczną powieścią Parowskiego, która przywraca nam odebraną historię. Jakiż to cud się wydarzył?! Przypomnę, że święty Augustyn uczył, że świat jest nieustającym cudem, tylko my obcując z tym światem na co dzień straciliśmy poczucie cudu. Przywykliśmy, popadliśmy w poznawczą rutynę, skupiamy się na emocjonalnych efemerydach…
Największą siłą nośną powieści Parowskiego, najgenialniejszą jego intuicją jest motyw egzystencji w dwóch rzeczywistościach jednocześnie. W „Burzy” dotyczy to Ossowieckiego i Antka Powstańca. W obecnym tu i teraz przynajmniej połowy Polaków, jeśli nie wszystkich.
Ten aspekt „Burzy” przemawia do mnie szczególnie wyraźnie, ponieważ sam mam do rzeczywistości stosunek ambiwalentny za sprawą osobistej traumy, którą jednocześnie przeżyłem i nie przeżyłem latem 1993 roku. Żonę z roczną córką wysłałem wtedy na wakacje na Mazury, a sam mozoliłem się w Warszawie nad jakimś tekstem, bodajże reportażem z wykopalisk archeologicznych w Masłomęczu („Nowa Fantastyka” 1/1994). Łódka z moją rodziną wywróciła się na środku jeziora głębokiego na 20 metrów. Żona nie umiała pływać (nadal nie umie), ale w tej sytuacji nauczyła się tego i to jeszcze z rocznym niemowlęciem na rękach. Nic się nikomu nie stało, ale ten fakt jest o wiele mniej prawdopodobny od tragedii. Minęło przeszło 19 lat, a mnie wciąż ilekroć o tym myślę dopada rozdwojenie jaźni. Mam wrażenie, że zaraz obudzę się w szpitalu psychiatrycznym jako złamany życiem degenerat bez rodziny i dorobku literackiego, a wszystkie wspomnienia jakobym był ojcem dorosłych panien oraz autorem blisko trzydziestu książek to tylko mechanizm wyparcia. Ot, wmówiłem to sobie w rozpaczliwym odruchu obronny przed prawdą nie do przyjęcia. Przecież to niemożliwe, że żona i córeczka mi się utopiły!
Być może więc sam żyję w dwóch światach alternatywnych jednocześnie – z rodziną lub jako samotny nieszczęśnik, pokroju Wiktora Żwikiewicza, legendarnego pisarza SF, który nie wytrzymał presji przemian lat 90. – utraty oszczędności w nieudanym biznesie i problemów małżeńskich – w pewnej chwili wyszedł z domu w kapciach i już nie wrócił, został bezdomnym. Błąkał się potem po kraju, prosząc innych pisarzy fantastyki o nocleg i jedzenie. Moja żona miała specjalne dyspozycje co robić, gdyby Wiktor przypadkiem zapukał do naszych drzwi, ale nie zapukał. Może dlatego, że tak naprawdę kolega Lewandowski leży na sąsiedniej pryczy w schronisku dla bezdomnych…
Nie zgrywam się, nie konfabuluję! Ja naprawdę nie mam 100% pewności, że ta rzeczywistość, w której piszę ten esej jest prawdziwa. Pod wpływem traumatycznego szoku ludzie potrafią sobie wmówić zaszłości znacznie bardziej złożone od ceremonii wręczenia Nagrody im. Janusza Zajdla i obrony doktoratu. Przepraszam więc halucynacje moich Czytelników, Redaktorów i Wydawców, że nie traktuję ich tak do końca poważnie… (I uprasza się Szanowną Księgowość aby nie drażniła wariata!) Trolle, z którymi notorycznie użeram się w sieci, faktycznie mogłyby być jedynie głosami w mojej głowie i to byłby jedyny pozytyw całej sytuacji – starczyłaby na nie jedna tabletka haloperidolu.
Powieść Parowskiego uświadomiła mi zatem, jak kruche jest moje poczucie ontycznej stabilizacji. Skóra cierpnie mi na myśl, że zaraz mogę obudzić się u czubków lub w jakimś koczowisku bezdomnych, przytulony do niedopitej flaszki denaturatu. Zdezorientowana wyobraźnia podsuwała mi wizje, które wyglądają całkiem jak opisane przez Parowskiego „przebicia” – okna pomiędzy światami alternatywnymi…
Teraz zaś, za sprawą „Burzy” moje jednostkowe doświadczenie odzwierciedla się w skali całego narodu, aczkolwiek z odwróconym wektorem pragnień – wszyscy chcieliśmy obudzić się pewnego ranka i dowiedzieć się, że powieść „Katyń” napisał Philip K. Dick jako drugą część „Człowieka z Wysokiego Zamku”, w ramach swojego ekscentrycznego sporu ze Stanisławem Lemem, no ale tym razem ten sfiksowany amerykański ćpun zdecydowanie przeholował! Coś takiego przecież absolutnie nie mogłoby się zdarzyć! Historycy kręcą kółka na czole, psycholodzy szykują kozetki, ambasada rosyjska też jest oburzona…
Z drugiej strony, czy moglibyśmy obudzić się za drutami w łagrze i słuchać tam opowieści sfiksowanego starego zeka, że Polska w 1939 roku mogłaby jednak dać radę? Ano nie. Albowiem jak zostało wyżej ustalone, gorzej już być nie mogło! Jak mówi chińskie przysłowie, drzewo może wpaść do rzeki i spowodować wielki plusk i zamęt, ale za kolejnym zakrętem rzeka znów jest taka jak była. My jesteśmy tą rzeką. Wytrąceni z koryta po kilku wymuszonych historycznych meandrach wracamy jednak na dawny szlak. To jest ten drugi cud nad Wisłą. Znacznie większy od ewentualnego zwycięstwa nad Niemcami w 1939. Zło dało z siebie wszystko, zrobiło co mogło i… nie wygrało. Św. Augustyn znacząco unosi palec.
Parowski zabiera nas w „Burzy” w znacznie dłuższą podróż niż chyba sam zamierzył. To nie jest literatura pocieszycielska, wywodząca się od Sherlocka Holmesa którego trzeba było wymyślić Anglikom na pocieszenie, bo Scotland Yard nie złapał Kuby Rozpruwacza. Nie chodzi też o to jak fajnie nasi wklepali Niemcom, bo sam pomysł na odparcie agresji deszczem uważam za naiwny. Zgadzam się raczej z Bogusławem Wołoszańskim, że Armia Poznań zamiast przez tydzień dreptać w miejscu, a potem cofać się do Bzury, powinna natychmiast uderzyć na tyły niemieckiego zgrupowania szturmującego Śląsk i odciążyć front pod Mokrą, a potem razem z Armią Kraków wziąć Niemców w dwa ognie. Wtedy Brygada Bombowa „Łosi” nie zostałaby zużyta na beznadziejne powstrzymywanie kolumn pancernych prących na Warszawę, ale do znacznie skuteczniejszego bombardowania wielokilometrowych niemieckich korków, które kapitan Raginis zrobił pod Wizną. Potem kontrofensywa brygady pancerno-motorowej pułkownika Maczka i nasi tchórzliwi alianci przekonaliby się, że Hitler to papierowy tygrys. Nie trzeba byłoby czekać na jesienne deszcze.
Aspekt militarno-taktyczny „Burzy” jest tu jednak najmniej istotny. Znaczące jest owo przewartościowanie i przesunięcie powieściowych akcentów, które nastąpiło pomiędzy 1992 a 2009 rokiem. Od naiwnego sposobu na wygraną z Niemcami do intelektualnego festynu. Parowski wyobraża go sobie trochę jak superkonwent fantastyczny, gdzie zaproszonych zagranicznych gości jest kilkunastu zamiast jeden, czy dwóch jak zazwyczaj bywa. Dochodzi do intelektualnej orgii, w której sam bym chętnie wziął udział. Ech, gdzie te czasy kiedy przy kuflach przegadywało się całą konwentową noc, dywagując jak by tu taki test napisać, żeby światu urwało zbiorowy tyłek, by świat najpierw oniemiał, a potem gadał tylko o tym.
Pamiętam, jak krążył wtedy z rąk do rąk wymięty i poplamiony piwem maszynopis innej powieści wydanej w ramach Zwrotnic Czasu, a mianowicie „Quietus” Jacka Inglota – rzecz o piciu piwa i obłapianiu napalonych fanek, która z biegiem czasu stała się „metaforą upadku Cesarstwa Rzymskiego” – tak się hartował pomnikowy spiż! Rzecz warta osobnego eseju.
I może to jednak nie przypadek, że ta część polskiej fantastyki, która dziś w twardych okładkach szlusuje do szeregów kultury narodowej, poczęła się w czasie tych szalonych nocy pierwszej połowy lat 90., kiedy piwo lało się spienionymi potokami oraz „krążyły pomiędzy nami idee i kobiety”, jak to ujął Rafał Ziemkiewicz, zanim popadł w świętoszkowatość.
Marzenie o superkonwencie z mnóstwem fajnych gości, wygłaszających fascynujące referaty, to jednak też jest w dziele Parowskiego margines, sympatyczny, ale nie najważniejszy. Kluczowe w „Burzy” jest połączenie zerwanych linii świata. Przedłużenie tych uciętych w czasie okupacji i powiązanie ich z naszym tu i teraz. Wygładzenie rzeki…
Proszę się skupić! Oto clou tego eseju! Parowski wypełnia pustkę, z której istnienia dotąd mgliście zdawaliśmy sobie sprawę. Skoro jest tak jakby wojny nie było, to może już nie musimy się upierać, że była? Dostajemy wybór w jakiej rzeczywistości chcemy żyć. Alternatywę dla martyrologicznej demagogii i politycznych zombie wciągających nas żywcem za nogi do masowych grobów. My decydujemy gdzie chcemy się obudzić!
Być może młody Karol Wojtyła droczący się z Sophie Scholl stanowi lekki przerost myślenia życzeniowego, ale przede wszystkim jest to piękny symbol jednego z wielu zdarzeń, które by zaistniały i powinny zaistnieć, gdyby nie Wiadomoco. Podobnie jak maturzysta Lem dyskutujący o robotach z Jankiem Bytnarem i Kamilem Baczyńskim. Najbardziej poruszające emocjonalnie sceny „Burzy” to przygody włóczącej się po Warszawie wesołej paczki narodowych bohaterów, którzy wcale nie musieli zostawać bohaterami, a nawet, tfu, tfu! „kolumbami”… Naprawdę fajnie, że oni bohaterami zostawać nie musieli! Bo cena była zbyt wielka i nawet papieskie okno nie jest tego warte.
Lecz bohaterami zostali. Zginęli lub zostali przymuszeni do wielkości jak Lolek Wojtyła, który mógł wszak być sympatycznym, uwielbianym aktorem komediowym pokroju Jana Kobuszewskiego i mieć miłą niemiecką żonę, przezabawnie kaleczącą swoje polskie nazwisko. To przepadło, ale teraz właśnie wróciło. Oni zostali nam przez Parowskiego przywróceni, co ważne – w postaci nie pomnikowej. Przynajmniej na parę godzin lektury „Burzy” wszystko jest tak jak być powinno. I zostaje na dłużej dla kogoś tak jak ja nieprzesadnie przywiązanego do brutalnych realiów społeczno-politycznych.
Byłoby mi trochę łatwiej przekazać moje odczucia gdyby w Polsce religią dominującą był buddyzm. W krajach o kulturze ufundowanej na wierze w reinkarnację jest normalne, że bohaterowie się odradzają, odeszli, ale na pewno powrócą. Za pokolenie, lub dwa. Wtedy nie byłoby niczym dziwnym spotkać we współczesnych Złotych Tarasach w Warszawie nowe wcielenia „tej małej Niemki”, „Rudego” i „Krzysia”, bawiących się smartfonami. Po lekturze powieści Parowskiego słyszę już tam ich śmiechy. Jestem aż skłonny rozglądać się za nimi, szukając rysów podobieństwa w twarzach mijających mnie smarkaczy.
Wojny przecież nie było! Nie było jej dla pokolenia współczesnych dwudziestolatków, tak samo jak nie było jej dla młodych bohaterów Parowskiego. No dobrze, tam niby była, ale nie na tyle by zdążyła zranić, okaleczyć, zabić. Zaistniała tylko jako temat do kawiarnianej dyskusji. Tak jak dla naszej młodzieży Irak i Afganistan.
Pal licho przekombinowaną końcówkę, w której się pogubiłem i nie chce mi się drobiazgowo analizować zaszłości przyczynowo-skutkowych. Tak kojarzę, że Gombrowicz tu namieszał w porywie przewrotnego patriotyzmu, ale doceniać finezji nie mam siły. W zupełności wystarczyłby standardowy finał wątku sensacyjnego. Wesoła młodzieżówka robi akcję pod Arsenałem w wersji light. W ogólnym zamieszaniu Wojtyła nie wpuszcza do bramy uciekającego Bieruta, który kończy z limem malowniczo nabitym o rynnę. Sophie Scholl odgwizduje spalonego wzywając policję, jak na praworządną Niemkę przystało. Byłoby przy tym radości co niemiara i można by się było w zupełności obyć, bez wprowadzania motywu z mojej „Noteki 2015” (s. 504). Niby miała to być dla mojego opowiadania nobilitacja, ale czuję przesyt. Albo magia działa naprawdę, albo to wygłup Radosława Tomaszewskiego „wydobytego z zakładu psychiatrycznego magika”. Sorry Parówkarz, nie będę się tym akurat ekscytował.
W „Burzy” nie ma głównego bohatera, z którym można się identyfikować. Siłą rzeczy więc identyfikacja następuje z czasoprzestrzenią. Chcemy tam być i okazuje się, że jesteśmy, ba możemy nawet przedłużyć ten pobyt jeśli zechcemy. Mamy wybór, co akurat dobrze widać teraz, w czasach, gdy 36% narodu żyje już w stanie wojny z Rosją, bo wierzy w smoleński casus belli.
Powieść Parowskiego została wydana w 2009 roku, a to już całkiem inna epoka. Jeśli ktoś nie pamięta, były to czasy kiedy największym problemem było krzesło, a prezydent Kaczyński wpadał znienacka do sali obrad w Brukseli i z miną „A kuku, dojechałem!” klepał po ramieniu premiera Tuska.
Teraz mamy pełzającą wojnę domową i równie dobrze jak do centrum handlowego możemy wybrać się na Krakowskie Przedmieście. Przenikają się i ważą dwie rzeczywistości. Jedna z nich to świat odradzających się bohaterów Parowskiego – możemy pozwolić naszej młodzieży bawić się i dojrzewać do własnych samorealizacji, bez stawiania ich pod murem, a potem na pomnikach.
Druga możliwość gapi się na mnie z szuflady pod postacią gadzinowego pisemka „Fala” (numer z listopada 1942, wygrzebany z jakiejś sterty zapomnianej makulatury) – periodyk uderzająco podobny do współczesnych tabloidów, tyle tylko że czarno-biały. W środku gołe baby co parę stron, opowiadanie A. Murawskiego, czyli Alfreda Szklarskiego, poświęcone lwicy zazdrosnej o narzeczoną swego cyrkowego tresera… Bez obaw, rzecz kończy się happy endem i wszyscy zainteresowani odnajdują się w emocjonalnym trójkącie. Komuna komuną, ale zaiste słusznie Szklarski odsiedział 5 lat za wypisywanie takich bredni. Dalej mamy reportaże turystyczne z Bali i Guarany, wieści ze świata mody, krzyżówki… Całkiem jak dziś. Same dyrdymały bez znaczenia, jak choćby trywialne wiersze Heleny Wielgomasowej. Informacji istotnych, np. że Niemcy właśnie biorą baty pod Stalingradem oczywiście także ani dudu. Teraz też trzeba uciekać się do czytania między wierszami, wręcz do analiz białego wywiadu, aby dojść, co się naprawdę istotnego w świecie dzieje. Media zamulają nas, ogłupiają, każą akceptować status quo. Z tego punktu widzenia, gdyby popatrzeć na dowolny kiosk z prasą – okupacja wciąż trwa. Miliony rodaków mieszkają wciąż Generalnym Gubernatorstwie, tudzież Kondominium.
Są ludzie, którzy wciąż żyją pod zaborami i pod zaborami umrą, pytanie tylko czy koniecznie muszą ciągnąć za sobą innych? Ja tam wolę zamiast tabloidów poczytać „Burzę” i żyć w wolnej Polsce. Idę więc za radą świętego Augustyna i dostrzegam cud!
Dobrze, powie mi ktoś, ale przecież odmóżdżające i epatujące nieistotnością tabloidy są faktem. Miliony ludzi czytają te brednie i ślepną na rzeczywistość. Coraz łatwiej ulegają emocjonalnym manipulacjom. Tak, odpowiem na to, zło daje z siebie wszystko, znowu staje na uszach… Czyli gdzieś, kiedyś, znów ktoś napisze książkę, która naprawi zepsuty świat.
I stanie się cud trzeci!
Konrad T. Lewandowski
Maciej Parowski „Burza. Ucieczka z Warszawy ’40”, Zwrotnice Czasu. Historie Alternatywne, NCK, Warszawa 2009
>
Od Autora:
Dziś napisałbym ten tekst bez powoływania się na teologię chrześcijańską. Nawiązałbym raczej do politeistycznego konfliktu Bogów, dążącego do równowagi w większej skali czasu i przestrzeni, choć nie chwilowo i lokalnie. Wypada też dostrzec tu karę za hybris, czyli wyzwanie rzucone Bogom i ich prawom oraz przywrócenie boskiego Ładu, choć demony zniszczenia dały z siebie wszystko…