Czyli jak powstał pierwszy w Polsce od 1000 lat, oficjalny, publiczny Święty Gaj wiary rodzimej
Rok 2018 zapowiadał się całkiem inaczej. Planowaliśmy wtedy uczczenie 200-lecia wydania „O Sławiańszczyźnie przed chrześcijaństwem” Zoriana Dołęgi Chodakowskiego (właść. Adam Czarnocki 1784-1825), rozprawy opublikowanej w 1818 roku, która zainspirowała polskich romantyków, w tym Adama Mickiewicza do napisania „Dziadów” oraz zapoczątkowała powrót Polaków do przedchrześcijańskiej wiary rodzimej. Prekursorstwo Chodakowskiego uznają wszystkie rodzimowiercze związki wyznaniowe i uhonorowaniem jego osoby oraz dzieła mieliśmy się zająć przede wszystkim. Bogowie postanowili jednak, że w tym roku jubileuszowym zrobimy coś znacznie większego.
W pierwszych dniach stycznia w środowisku gruchnęła wiadomość o tajemniczym zniknięciu posągu Światowida (dla rodzimowierców Świętowita) z Babiej Góry koło Choroszczy. Posąg ten, będący repliką Światowida ze Zbrucza, powstał dwadzieścia lat wcześniej, z inicjatywy Sławomira Halickiego, dyrektora Centrum Kultury w Choroszczy. Wyrzeźbił go artysta ludowy Włodzimierz Naumiuk z Kaniuk. Początkowo była to ozdoba miejscowego Jarmarku Dominikańskiego, potem posąg przeniesiono na pobliską Babią Górę (dawna nazwa „Świtkowizna” od Świętowita), poświadczone historycznie dawne miejsce kultu przedchrześcijańskiego, za zgodą ówczesnego właściciela. Miejsce to stało się atrakcją turystyczną, wkrótce powstał „Szlak Światowida”, który wziął nazwę od posągu na Babiej Górze, przy której biegnie ścieżka rowerowa, łącząca Białystok z Narwiańskim Parkiem Narodowym i punktem widokowym w Kruszewie.
Rzeźba wielokrotnie padała ofiarą aktów wandalizmu – przewracano ją, próbowano przepiłować, podpalano. Ocalała przede wszystkim dlatego, że była zbyt masywna jak na możliwości pojedynczego chuligana. Dlatego do jej usunięcia, co stało się według naszych szacunków w połowie grudnia 2017, potrzebna była zorganizowana grupa 5-6 osób z transportem samochodowym.
Na Babiej Górze odbywali obrzędy lokalni rodzimowiercy, a także ludzie z Nacjonalistycznego Stowarzyszenia Zadruga, korzystający tylko z prasłowiańskiego sztafażu, bez głębszej wiary, którzy w 2016 roku spowodowali publiczny skandal, paląc swastykę obok posągu, co skończyło się postępowaniem prokuratorskim o propagowanie ustroju totalitarnego, ostatecznie umorzonym.
Zniknięcie posągu spowodowało ogromne wzburzenie w środowisku rodzimowierczym w kraju i za granicą. Rodzimy Kościół Polski, do którego wtedy należałem, złożył oficjalne zawiadomienie o przestępstwie z art. 196 kk oraz wniosek o nadanie statusu pokrzywdzonego. Ostatecznie prokuratura sprawę umorzyła, a policja niczego istotnego nie ustaliła. Posąg cynicznie wyceniono na 400 PLN, żeby wobec przedmiotu sprawy tak nikłej wartości nie wszczynać postępowania z urzędu.
Spodziewając się takiej stronniczości rozpoczęliśmy własne dochodzenie, odnajdując m.in. nagranie z sesji Rady Miasta Choroszczy (13 grudnia 2017), na którym radny Jan Czarniecki złożył wniosek o usunięcie posągu z Babiej Góry, motywując to faktem, że podczas pierwszej wojny światowej utworzono tam cmentarz żołnierzy niemieckich, a ponadto usunięcia nazwy „Szlak Światowida” z folderów reklamowych gminy oraz przemalowanie muralu z Światowidem na ścianie Urzędu Miasta. Bezpośredniej odpowiedzi nie otrzymał, ale wszystkie jego żądania zostały w krótkim czasie zrealizowane. Zdaniem radnego oczekiwał tego miejscowy proboszcz i miał to być „prezent” z okazji 20-lecia powstania miejscowej Akcji Katolickiej. Nasze ustalenia wskazują, że w całe zdarzenie zaangażowany był bezpośrednio burmistrz Choroszczy, Robert Wardziński, który wywierał presję na aktualnego właściciela terenu (spadkobiercę), zmuszając go do ustawienie na Babiej Górze tablic „Teren prywatny Wstęp Wzbroniony”, co stało się po tym, jak prowokacyjnie ogłosiłem na Facebooku, że „odtworzymy stan prawny”, stawiając tam symboliczną replikę posągu, bez pytania kogokolwiek o zdanie. Zamierzałem zmusić w ten sposób sprawców do ujawnienia się, co się udało. Właściciel terenu został wezwany do Urzędu Miasta, gdzie wręczono mu wspomniane tablice i polecono je postawić. Jego posłuszeństwo wobec władzy zostało wymuszone groźbą odebrania ziemi z powodu znajdującego się na niej obiektu zabytkowego, czyli cmentarza wojennego.
Zorganizowany charakter tego aktu wandalizmu wskazuje z kolei na miejscowy odział Akcji Katolickiej, co stało się podstawą wniosku Rodzimego Kościoła Polskiego o rozwiązanie tegoż oddziału, postulowanego w oficjalnym piśmie RKP do kurii arcybiskupiej w Białymstoku, którego byłem autorem (patrz niżej). Bezpośredniej odpowiedzi nie otrzymaliśmy, ale wiemy, że skutkiem tego pisma proboszcz Choroszczy został wezwany na rozmowę z arcybiskupem, po której oficjalnie odciął się od poczynań radnego Czarnieckiego i zaprzeczył jakoby był inspiratorem całego zajścia.
Początkowo zorganizowaliśmy protest przeciwko „aktowi wandalizmu”, który odbył się 20 stycznia 2018 roku, na rynku w Choroszczy, i który relacjonowały obszernie media lokalne oraz ogólnopolskie, przede wszystkim „Gazeta Wyborcza” i tygodnik „Polityka”. Byłem formalnym przewodniczącym tego zgromadzenia, w związku z czym odpowiadałem za kontakty z policją. Kilka dni przed protestem zadzwoniono do mnie z miejscowego komisariatu, powiadamiając, że burmistrz Wardziński zdecydował właśnie o rozpoczęciu remontu rynku w Choroszczy, więc miejsce to stało się „placem budowy”, na który ze względów bezpieczeństwa nie możemy być wpuszczeni… Poprosiliśmy o interwencję dziennikarkę „Polityki”, która okazała się tak skuteczna, że dwie godziny później otrzymałem z policji drugi telefon z zapewnieniem, że protest może się odbyć jak najbardziej, a poprzednia rozmowa to było tylko „przyjacielskie powiadomienie”.
Moje kierownictwo wzięło się stąd, że faktyczny szef RKP Jarosław Kędzierski – Ratomir chciał uniknąć osobistej odpowiedzialności za ewentualne niepowodzenie, by nie zachwiało to jego autorytetem, więc całą odpowiedzialnością za wszystko obarczył mnie. Dlatego zostałem głównym organizatorem protestu oraz adminem stron facebookowych, poświęconych temu wydarzeniu. Ponadto zajmowałem się poszukiwaniami zaginionego posągu, gdyż dotarły do nas informacje o domniemanym miejscu jego przechowywania. Zorganizowaliśmy i transport i grupę, którą miała odzyskać posąg i przekazać go pierwotnemu twórcy, celem jego renowacji. Niestety, informacje o miejscu przechowywania posągu okazały się tylko zasłyszanymi plotkami, zapewne miejscowi żule chcieli nas naciągnąć na flaszkę. Natomiast Włodzimierz Naumiuk w rozmowie ze mną wyparł się autorstwa własnego dzieła i odmówił podjęcia się ewentualnej restauracji. Sprawiał wrażenie człowieka mocno zastraszonego.
Wobec tego stało się koniecznie zamówienie nowego posągu, którego wykonania podjął się nieodpłatnie Bartosz Machura, rzeźbiarz ludowy spod Poznania, który wykonał też towarzyszącą gajownickiemu posągowi kapliczkę Mokoszy – Matki Ziemi, zawieszoną na sośnie, której konary tworzą dach całego sanktuarium. Od początku bowiem nie zamierzaliśmy poprzestać na samym proteście, ale postanowiliśmy zniszczone miejsce kultu odtworzyć. Jednak aktualny właściciel Babiej Góry zbyt się bał burmistrza Wardzińskiego, więc musieliśmy poszukać nowej lokalizacji.
Znalezienie miejsca w Gajownikach było rezultatem polityki, którą przyjąłem jako admin stron poświęconych protestowi w Choroszczy. Mianowicie natychmiast po objęciu tych obowiązków usunąłem agresywnie antykatolickie posty satanistów i rodzimowierczych fanatyków. W zamian podkreśliłem, że katolicy i rodzimowiercy mają wspólnych przodków i był to przede wszystkim akt wandalizmu, zamach na polską tradycję, pomnik kultury i pamięć historyczną, który dodatkowo dla polskich rodzimowierców był zbezczeszczeniem ich miejsca kultu. To podejście zyskało nam sympatię całej opinii publicznej. Młode, wzorowe choroszczańskie katoliczki przybijały nocą nasze ulotki do tablicy Urzędu Miasta, ryzykując połamanie tipsów. Dzięki tym miłym dziewczynom, działającym z pobudek patriotycznych, siedząc w Warszawie miałem dobre rozeznanie w terenie i lokalnych powiązaniach sąsiedzko-rodzinnych. Co więcej, na pogańską stronę przeszły też moherowe starsze panie, które informowały nas na bieżąco co porabia ksiądz proboszcz, że np. został „wezwany na spowiedź” do kurii. Okazało się, że dobrodziej zraził sobie parafian, ustanawiając jakieś własne restrykcje podczas udzielania komunii, co skwapliwie wykorzystałem.
Tej ogólnej życzliwości miejscowych ludzi zawdzięczam też informację o rolniku ekologicznym z pobliskich Gajownik, słynącym wśród sąsiadów z nietuzinkowych poglądów, który być może zgodziłby się urządzić nowe miejsce kultu na swoim polu. W ten sposób zdobyłem telefon do Liberta Wojtkiewicza i doszliśmy do porozumienia od razu podczas pierwszej rozmowy. Wybraliśmy miejsce pod sosną i uzgodniliśmy umowę dzierżawy. Libert wystąpił z przemówieniem na proteście 20 stycznia, popierając naszą sprawę, wtedy też jako przedstawiciel RKP podpisałem z nim uzgodnioną wcześniej umowę (był mały kłopot bo tusz w długopisie zgęstniał od mrozu) i mogliśmy od razu ogłosić, że zniszczone miejsce kultu na Babiej Górze zostanie odtworzone w Gajownikach, czyli dwa kilometry dalej.
Rodzina Wojtkiewiczów jest naprawdę niezwykła, spędzili oni ponad dwadzieścia lat w USA, tam wychowały się dzieci Liberta, wszyscy nasiąkli więc amerykańską otwartością i tolerancją religijną. Córka Aniela, która wróciła do Polski i mieszka w Gajownikach mogłaby być pierwowzorem głównej bohaterki serialu „Ranczo”, a właściwie to jest nią w wersji realnej. Kiedy się zapomni, też zaczyna odruchowo mówić po angielsku i nie ma typowo polskiego nawyku unikania nowości. Poproszona kiedyś przeze mnie o upieczenie chleba obrzędowego, podjęła się bez wahania, choć nigdy wcześniej tego nie robiła, i jak mówił mi Libert cały tydzień wcześniej Aniela ćwiczyła domową produkcję pieczywa, więc gdy przyjechałem już to umiała.
Na koszty związane z odbudową zorganizowaliśmy publiczną zbiórkę, uzyskując trzykrotnie więcej pieniędzy niż potrzebowaliśmy. Mnóstwo ludzi słało mejle z protestami lub dzwoniło z pretensjami do Urzędu Miasta Chroszczy, zmuszając burmistrza do wydania kłamliwego oświadczenia jakoby gmina nie był stroną w tej sprawie. Podpisywano internetową petycję o wyjaśnienie sprawy i powrót zaginionego posągu. W sumie, w różnej formie w wydarzeniach w Chroszczy i Gajownikach wzięło udział ponad 3000 osób, z tego ok. 40 osób w akcjach bezpośrednio na miejscu. Za sprawą publikacji w „Gazecie Wyborczej” i „Polityce” cieszyliśmy się stanowczym poparciem polskiej opinii publicznej, co sprawiło, że burmistrz Chroszczy spuścił z tonu i nie próbował nam dalej szkodzić, a Kościół się wycofał. Owszem, wspierały nas media lewicowo-liberalne, obecnie jawnie antypolskie, ale wtedy na ogół nie wychodziły one ze swojej roli neutralnego dostawcy obiektywnych informacji. Chociaż „Gazeta Wyborcza” swoim zwyczajem sugerowała, że popieramy Strajk Kobiet, bo taki znaczek nosiła jedna z uczestniczek naszego protestu. Nasi radykałowie chcieli ją za to przepędzić, ale kazałem jej dać spokój. Poza tym, cała akcja zdecydowanie odbywała się ponad środowiskowymi podziałami, zapanowała nawet chwilowa zgoda pomiędzy głównymi rodzimowierczymi związkami wyznaniowymi – RKP i RW.
Jedynym przeciwnikiem było znane z neonazistowskich sympatii środowisko „rodzimowierców tradycyjnych”, którego główny przedstawiciel Arkadiusz Bartwicki, szef gromady „Swarga” i członek stowarzyszenia „Niklot”, zarzucał nam, że prowokujemy „wojnę religijną z Kościołem”. Miało to związek z oficjalnie ogłoszoną przez „Niklota” kilka lat wcześniej lojalką, że nie będą atakować Kościoła Katolickiego, co było warunkiem ich współpracy z Ruchem Narodowym, którą RN zerwał po tym jak „Niklot” wraz z jawnie neonazistowskim środowiskiem „Szturmu”, utworzyli Czarny Blok na Marszu Niepodległości 2017, w ewidentnym interesie Kremla, dając tym pretekst do liberalnych ataków na Marsz. Kiedy więc my polscy rodzimowiercy tworzyliśmy święty gaj w Gajownikach, „rodzimowiercy tradycyjni” (ta ich tradycja to niemiecki volkizm) na swoim wiecu w Łodzi szczycili się wydaniem słowiańskiego kalendarza na 2018 rok z pannami w kusych giezłach… Ten kalendarz to ich największe osiągnięcie jak dotąd.
Termin odtworzenia miejsca kultu ustaliliśmy na 24 marca 2018, tak by od razu przeprowadzić w nowym miejscu obrzęd święta Jare, czyli uczczenie wiosennej równonocy. Nalegałem żeby tę ceremonię poprzedzić uroczystą konsekracją nowego posągu na rynku w Choroszczy, żeby podkreślić prawo rodzimowierców do jawnego i publicznego wyznawania naszej wiary oraz utrudnić ewentualną drugą akcję „nieznanych sprawców”, która byłaby łatwiejsza gdybyśmy postawili drugi posąg chyłkiem i w tajemnicy, licząc że nikt nie zauważy. Zorganizowaliśmy więc odpowiednio głośne wydarzenie i drugie zgromadzenie publiczne, którego też byłem formalnym przewodniczącym.
Rzecz była jednak tym razem niezmiernie skomplikowana w realizacji, ponieważ należało tu połączyć sprawy organizacyjne i techniczne, czyli osadzenie posągu na fundamencie. A to wszystko razem ze zlotem gwiaździstym uczestników jadących do Choroszczy z Trójmiasta (z kapliczką), Olsztyna i Warszawy. Uczestnicy nie mogli dotrzeć na miejsce wcześniej niż na godzinę 14, a o 18 robiło się już ciemno. Czyli mieliśmy na konsekrację, montaż i obrzęd Jare tylko trzy godziny światła dziennego. Wymagało to wcześniejszego wylania fundamentów posągu i dokładnego przemyślenia najdrobniejszych szczegółów montażu. Nic nie mogło pójść źle, bo cała impreza by się zawaliła.
Rada RKP jednogłośnie, asekurancko orzekła, że ten projekt jest niemożliwy do realizacji, więc zrobiłem go znów na własną odpowiedzialność. Skrzyknąłem ludzi spoza RKP, białostockich aktywistów – surwiwalowców i rodzimowierców, m.in. członka konkurencyjnej gromady „Żertwa”. To bez nich ten projekt byłby rzeczywiście niewykonalny. Wobec tego Kędzierski-Ratomir próbował odebrać mi kierownictwo, ale potrzymała go deklaracja lojalności wobec mnie ze strony Bartosza Machury. Ludzie mi zaufali i nie zawiodłem ich, choć musiałam walczyć z naprawdę złożoną materią organizacyjną i kłodami rzucanymi pod nogi ze strony macierzystej organizacji. Kędzierski chciał, żeby w Gajownikach wmurować tylko pionowy pręt, na który pomnik byłby nasadzany na czas obrzędów, a w międzyczasie miał on leżeć w stodole u Liberta. Nie mogłem się zgodzić na to asekuranctwo i brak szerszej wizji.
Postawiłem więc wszystko na jedną kartę i udało się! Oczywiście nie mogło być tak, żeby z kilkudziesięciu kolejnych czynności do wykonania, każda poszła dokładnie jak trzeba, ale wtedy zdarzyło się tak, że zaniedbania realizatorów znosiły się wzajemnie i to był prawdziwy rodzimowierczy cud. Przykładowo instalatorzy kapliczki przywieźli ze sobą wiertarkę (choć mieli pierwotnie nie ranić sosny), która przydała się do rozwiercenia fundamentów ponieważ przygotowane wcześniej pręty zbrojeniowe okazały się za długie. Ręce Bogów jawnie były nad nami! Co więcej, po roku okazało się, że ustawiając posąg w pośpiechu, na chybił-trafił, byle lepiej stał, ustawiliśmy go dokładnie wizerunkiem Peruna z mieczem na zachód, naprzeciw kierunku z którego w 1915 roku wojska niemieckie atakowały Białystok, co trzeba uznać za Znak.
Wszystko poszło więc doskonale, precyzyjny harmonogram został dotrzymany, a po obrzędzie święta Jare mogliśmy jeszcze przez godzinę pobiesiadować i odpocząć przed powrotem. Pierwszy w Polsce po tysiącu lat publiczny, oficjalny Święty Gaj wiary rodzimej stał się faktem! Dnia 24 marca 2018 roku napisaliśmy znaczący fragment historii Polski. Towarzysząca nam wtedy dziennikarka zapytała mnie jak to miejsce będzie chronione? Odpowiedziałem, że dokładnie tak samo jak miejsca kultu katolickiego…
To jednak nie było wszystko, gdyż należało jeszcze miejscowych ludzi oswoić z tym „pogańskim miejscem kultu”, czyli rewolucją światopoglądową dokonywaną na bardzo tradycyjnej polskiej wsi, której sołtys i sołtysowa są członkami znajomej Akcji Katolickiej…
Reakcja na naszą akcję nastąpiła jednak ze strony Instytutu Skargi, organizacji akurat nie związanej z Kościołem, jest to firma prywatna, zarabiająca na dewocji, czyli robiąca Kościołowi konkurencję do tacy, zatem traktowana przezeń jak szkodliwa sekta. Instytut Skargi zorganizował słynącą z licznych prowokacji Krucjatę Modlitewną, która miesiąc po nas w Choroszczy urządziła modły przeciwko „pogańskim gusłom”, czyli „egzorcyzmowanie trawnika” przed Urzędem Miasta, na którym konsekrowaliśmy nasz posąg. Charakterystyczna rzecz, że nie przyłączyli się do nich miejscowi ludzie, pomijając grupkę dziennikarzy i gapiów, ani nie wyszedł z kościoła żaden ksiądz. Skargowcy więc przyszli, postali, poobrażali rodzimowierców i sobie poszli. Zajść religijnych, skutkujących wzmożoną sprzedażą ich dewocjonaliów, sprowokować nie zdołali. Potem był jeszcze cykl napastliwych artykułów na związanym z Instytutem Skargi portalu polonia christiana (pch24.pl), gdzie m.in. insynuowano nam niszczenie kapliczek maryjnych, do czego doszło na drugim krańcu gminy Choroszcz. Żaden rodzimowierca nie podniesie ręki na wizerunek Matki Boskiej, ponieważ dla nas to jest Matka Mokosz w obcym sztafażu kulturowym.
Aby dodatkowo zadbać o dobre imię Gajownik, przyjechałem tam na długi majowy weekend 2018, i na kilka dni rozbiłem namiot przy posągu, służąc uprzejmymi wyjaśnieniami turystom i lokalsom, którzy rzeczywiście wtedy licznie przyjeżdżali by zobaczyć nowe sanktuarium. Najciekawsza była grupa pań z miejscowego kółka różańcowego, która przybyła dwoma samochodami na ewidentny rekonesans przed apokalipsą i przekonała się na własne oczy, że „poganie” nie robią nic zdrożnego, po czym ich nestorka orzekła, że nasze posągi są „dobrze wyrzeźbione”. Myślę, że wtedy właśnie zostały przełamane lody pomiędzy nami a miejscowymi ludźmi.
Poza tym, aby oswoić z rodzimowiercami mieszkańców Gajownik chodziłem po wsi w gieźle i po prostu mówiłem napotkanym osobom „dzień dobry”. Tak ubrany wziąłem też udział w letnim ognisku sołeckim, gdzie była okazja do dłuższej dyskusji o wierze rodzimej. Libert wspominał, że ludzie śmiali się potem, że na ich ognisku był „czarny ksiądz i biały ksiądz”, ponieważ tak się złożyło, że minąłem się z miejscowym wikarym. Nie zaniedbałem też dobrych relacji z wędkarzami łowiącymi ryby w pobliskim stawie, którzy obiecali mieć oko na posąg i kapliczkę. Chętnych lokalsów gościliśmy też na obrzędach, zachowywali się jak w kościele.
Przez kolejny rok zajmowałem się budową zaplecza biesiadnego – stołu, ław, wiat przeciwdeszczowych i mostu przez rzeczkę Czapliniankę, służącego do puszczania wianków podczas Kupały. Materiałów dostarczał Libert i oczywiście pomagali mi liczni miejscowi ochotnicy, sam bym nie dał rady, zwłaszcza że wtedy jeszcze nie wróciłem do pełni sił po walce z rakiem, stoczonej rok wcześniej. To dlatego na paru zdjęciach i filmach widać mnie z laską.
Obecnie mój wstęp do Gajownik jest utrudniony, mimo że zachowałem dobre relacje z rodziną Wojtkiewiczów. Rada RKP nie darowała mi sukcesu i zrobiła wszystko by się odegrać. Sukces okazał się mieć wielu ojców i matek, a najbardziej zajadli okazali się ci, którzy przyszli na gotowe. Między innymi, słowiańskiej gościnności zaczęły nadużywać zwolenniczki tarota spod znaku new age i wynikła kwestia utrzymania rodzimowierczego charakteru tego miejsca. Znów się naraziłem paru osobom.
Wobec niekończących się złośliwych szykan musiałem wystąpić z RKP i zrzec się funkcji kuratora sanktuarium w Gajownikach, a następnie wycofać się z obrzędów, aby nie prowokować awantur w świętym gaju, na oczach wsi. Gajowniki są moim dzieckiem, które Kędzierski-Ratomir wziął na zakładnika. On nie ma żadnych skrupułów aby zniszczyć to miejsce, jeśli coś nie będzie tak jak on sobie życzy. Mnie chodziło i chodzi nadal o szczerą wiarę, więc uległem temu szantażowi i ustąpiłem.
Najważniejsze jest to, że Gajowniki istnieją i żyją. Obrzędy cyklu rocznego odbywają się tam regularnie, a ludzie nie obciążeni żadnymi personalnymi zaszłościami mogą tym świętym gaju w pokoju pokłonić się Bogom i Przodkom.
Sława!
Konrad T. Lewandowski
(Fot. nagłówek Aleksandra Emilia Szwanke, Kupała 2018)



Śródtytuły są aktywnymi linkami do materiałów archiwalnych, jeśli ktoś nie zauważył.